W ostatnim „Magazynie Wyborczej” (12.12.2020) opublikowany został tekst Agnieszki Holland o tym, że pojęcie „dziadersa” stało się maczugą, którą okłada się nie tylko przeciwników, ale i sojuszników. Cenię Holland, ale ten artykuł wywołuje we mnie lekkie zdziwienie. Nie jest ten tekst głupi, jak na przykład zamieszczony w tym samym „Magazynie” artykuł Witolda Gadomskiego, który pisze, że „młodzi, zwłaszcza mieszkańcy większych miast, z coraz większym trudem rozumieją, co do nich mówią księża i konserwatywni politycy”. Tu nie ma co rozumieć, niektórzy z nas (młodzi, niemłodzi) w ogóle nie życzą sobie, aby mówili do nas księża i konserwatywni politycy. Mnie w ogóle nie obchodzi, co oni mówią! Dalej pan redaktor poucza, co feministki powinny a czego nie. Szkoda czasu na ten tekst.
Z kolei Agnieszka Holland słusznie zauważa kompletne rozminięcie się z rzeczywistością mężczyzn z solidarnościowego pokolenia, ich ignorancję wobec praw kobiet. Nasze prawa zostały przehandlowane w 1993 roku, gdy wprowadzono zakaz aborcji, który odtąd zaczęto nazywać „udanym kompromisem”. Z kobietami się nie liczono, ignorowano je, pouczano i upupiano. Jeśli dopuszczano do władzy kobiety, to te, które określić można jako „strażniczki patriarchatu” i które nie chciały mieć nic wspólnego z feminizmem.
Pisze dalej Holland, że w końcu do głosu doszło pokolenie kobiet, które nie mają już zamiaru siedzieć cicho i być grzeczne. Chcą mówić o własnych sprawach, własnym głosem i nie potrzebują pouczeń ze strony jakichkolwiek dziadersów.
A jednak zabolało reżyserkę, jak bardzo cięty jest język dziewczyn, które nie pozwalają sobie dmuchać w kaszę i słuchać jakichkolwiek rad. Dostało się jej, bo próbowała bronić znajomego, ale przede wszystkim dostało się jemu, bo chciał pouczać o tym, w jaki sposób kobiety powinny mówić o aborcji. Owszem, posypały się niewybredne uwagi i złośliwości, a także kazano mu „wypierdalać”, ale taki już jest „urok” internetowych kłótni.
Zwłaszcza w obecnej sytuacji zamknięcia to właśnie w tych sporach kumulują się największe emocje, do głosu dochodzi żal, złość i bezsilność wobec całej sytuacji. Jeśli ktoś nie jest uodporniony na internetowe ataki a nawet hejt, może powinien (lub powinna) takich sytuacji unikać.
Dziadersi są wszędzie, pouczają, uważają się za mądrzejszych, wiedzą lepiej jak organizować protesty i jakich słów nie powinno się używać. Bywają inteligentni i elokwentni. Nie potrafią dostrzec jednak, że na własnej piersi wyhodowali tego potwora, z którym mamy obecnie do czynienia. PiS i Kaczyński nie wzięli się znikąd. Wszystkie poprzednie rządy szły na ugodę i ustępstwa wobec Kościoła. Jednym z pierwszych posunięć rządu Mazowieckiego było wprowadzenie religii do szkół. Później wprowadzono zakaz aborcji z 1993 roku, a gdy po roku 2000 próbowano zliberalizować tę ustawę, sprawa została zamieciona pod dywan za cenę poparcia Kościoła dla wejścia do UE. Kościół żądał i żąda dla siebie wciąż więcej. I to właśnie mariaż państwa z Kościołem doprowadził do tego, że szargane są wciaż prawa kobiet, że Kościół chce dyktować warunki wszystkim, również tym, którzy nie mają i nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Dziś robi to poprzez panią Godek, pana Kaczyńskiego Godek i panią Przyłębską. Ale jutro będzie to robił przez kogoś innego, zawsze znajdą się jacyś dziadersi, którzy będą chcieli bronić tzw. kompromisu lub wprowadzać nowe restrykcje.
Za to odpowiada pokolenie „Solidarności”, poprzednie ekipy rządzące, intelektualiści, którzy wciąż uciszali w tej sprawie kobiety.

Trudno więc dziwić się, że młode kobiety nie mają już żadnej litości dla dziadersów. I mieć jej nie powinny! To młode pokolenie jest jedyną nadzieją na zmianę tej chorej rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Agnieszka Holland utyskuje, że brak im autorytetów, zaś rów między pokoleniami stał się przepaścią nie do pokonania.
A może należałoby się raczej cieszyć z tego, że młode pokolenie, które chowało się dotąd za plecami rodziców, pokazywało, że jest mu wszystko jedno, słuchało tej samej muzyki, co rodzice, odzyskało teraz swój głos i świadomie odcina się od pokolenia starszych, dla których autorytetami byli, jak pisze Holland: Czesław Miłosz, Andrzej Wajda, Leszek Kołakowski i Maria Janion.
To już naprawdę nie ten świat i nie ten język, a przede wszystkim nie te problemy. Już dość umartwiania się i samobiczowania, grzebania się w przeszłych traumach i narodowych dramatach. My już naprawdę nie musimy nigdzie chodzić z naszymi umarłymi. Dość już też podchodzenia do autorytetów na klęczkach. Nawet dla mnie, osoby już niemłodej, taka tęsknota za autorytetami trąci „sucharem”.
Młodzi żyją między światem realnym i wirtualnym, dla niektórych z nich autorytetami (choć to chyba nie jest najlepsze określenie) są Jurek Owsiak czy Olga Tokarczuk. Wzorce wolą czerpać z kultury popularnej. Młode kobiety fascynują się silnymi kobiecymi postaciami z filmów fabularnych i seriali. To zresztą nie przypadek, że na plakatach Strajku Kobiet z napisem „Wypierdalać”, zaprojektowanych przez Jarka Kubickiego pojawiły się właśnie aktorki w rolach wojowniczek i rebeliantek, dokonujących zemsty, walczących ze złem i głupotą (i oczywiście siłami Imperium).

Żeby udobruchać jednak Agnieszkę Holland, spróbuję pokazać na przykładach literackich, dlaczego dziaderstwo nie może mieć już racji bytu, choć przykłady te są pozornie odległe od toczącego się aktualnie sporu.
Rok temu, na ostatniej konferencji z czasów przedpandemicznych wygłosiłam referat pt. Serotonina. Kulturowe uwarunkowania (nie)szczęścia. Przeciwstawiłam w nim dwie książki: Serotoninę Michela Houllebecqua i Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk, a zarazem podejście indywidualistyczne i egoistyczne, pogoń za sukcesem i pieniędzmi podejściu nastawionemu na wspólnotowość, miłości do ludzi i zwierząt oraz postawę slow life. Dokładnie zaś przeciwstawiłam sobie postawy protagonistów tych książek, które z dzisiejszej perspektywy można określić jako dziaderstwo i walkę z dziaderstwem.
Główny protagonista Serotoniny (2019), inżynier – agronom, Florent-Claude Labrouste w wieku 46 lat czuje się starym człowiekiem i traci całkowicie radość życia. Porzuca zdradzającą go żonę, a także pracę w Ministerstwie Rolnictwa, tęskni za swoją dawną kochanką, w międzyczasie ginie jego jedyny przyjaciel z czasów młodości. Zażywa antydepresyjny lek, który w sztuczny sposób powoduje wydzielanie serotoniny, ale zabija całkowicie libido. Nie odczuwa już żadnego pożądania, pozostają mu jedynie wspomnienia utraconych miłości. Jest bogaty, zadufany w sobie, zamknięty na świat, nieczuły na cierpienia innych (w tym zwierząt).
Powieść Houellebecqa opisuje podróż osamotnionego bohatera ku śmierci. Można odczytać ją jako symboliczną opowieść o upadku białego Europejczyka, o apokalipsie, którą szykuje sobie na własne życzenie.
Za przeciwieństwo Florenta-Claude’a Labrouste’a można uznać Janinę Duszejko – główną protagonistkę książki Prowadź swój pług przez kości umarłych (2009) Olgi Tokarczuk, a także świetnego (nie podzielam głosów krytyki) filmu zrealizowanego na jej podstawie przez Agnieszkę Holland zatytułowanego Pokot (2017).

Duszejko jest kobietą również niemłodą (ale nie jest dziadersem, bo PESEL faktycznie nie ma w tym przypadku znaczenia). Mieszka samotnie, nie licząc dwóch suk, które zostały zabite przez jej sąsiada – kłusownika. Była architektką i budowała mosty na Bliskim Wschodzie, obecnie dorabia ucząc angielskiego w szkole podstawowej. Jest osobą nieco zdziwaczałą, pasjonuje się astrologią i jest wegetarianką. Choć żyje na odludzi na wsi w Kotlinie Kłodzkiej, jest otwarta na innych, skora do pomocy, przejęta losem zwierząt zabijanych przez kłusowników.
Postawę Florenta-Claude’a Labrouste’a można uznać za karykaturę antropocentryzmu oraz indywidualizmu. Jest on odrażajacym dziadersem, gatunkiem skazanym na wyginięcie. Nie akceptuje swego wieku i starzejącego się ciała. Jest typowym przedstawicielem neoliberalnego, egoistycznego społeczeństwa, który w niczym nie potrafi znaleźć przyjemności życia. Jak wskazała Magdalena Grzyb: „Autor i bohater z melancholią patrzą na odchodzący świat. Czują, że żyją w czasach schyłku, ale też mają bolesną świadomość, że do dawnego świata nie ma już powrotu”.
Janina Duszejko akceptuje siebie i własne starzejące się i niedomagające ciało. Czerpie przyjemność ze zbliżeń seksualnych z przygodnie spotkanym, również już niemłodym, kochankiem. Postawa Janiny Duszejko wynika z jej ekologicznego podejścia do świata, otwarcia na innych: ludzkich i nieludzkich zarazem. Nie uznaje żadnych świętości, ani autorytetów. Jej postawa etyczna bliższa jest kontrowersyjnym poglądom Petera Singera, aniżeli etyce chrześcijańskiej.

Byłaby kobietą szczęśliwą, gdyby nie myśliwi, kłusownicy, ksiądz i komendant policji, którzy doprowadzają ją do szału. Sama wytacza wojnę tym wszystkim dziadersom.
Oba te utwory wskazują na potrzebę całkowitej zmiany horyzontu naszego myślenia. Pokazują, że świat dawnych wartości i autorytetów przestał działać, że dawny porządek kulturowo-społeczny nie sprawdził się, zdegenerował i nie może być mowy o powrocie do niego. Jest to rodzaj kulturowej wojny z dziadersami, którzy nie mają już niczego do zaoferowania, ale wciąż próbują zachować faktyczną lub symboliczną władzę.
Świat należy wymyślić na nowo, w naszym kulturowym imaginarium muszą pojawić się inne mity i toposy. Strajk kobiet wprowadza zmianę języka a także opisu międzyludzkich relacji, akcentując solidarność i wspólnotowość („Nigdy nie będziesz szła sama”). Jeśli ktoś nie jest w stanie zaakceptować tych zmian, niestety powinien: „Wyp…..!” #tojestwojna